Żył krótko, ale intensywnie. Krzysztof P. człowiek odważny, wręcz prowokatorski. Podówczas trzeba było być odważnym lub zupełnie beztroskim. Od młodych lat, ciągle w biegu, poszukiwał samego siebie. W dzieciństwie wychowywała go ciotka, pani naczelnik Urzędu Pocztowego nr 3 w Żywcu, (czyli w Sporyszu). Pani ta w wieku podeszłym zamierzała wychować Krzysztofa wg prowincjonalnych wzorców ocierających się o kręgi klerykalne. Dla Krzyśka P. stan ten był wręcz nieznośny. On, wolny człowiek nie mógł zaakceptować ograniczeń wynikających z otaczających go wzorców. Wolność przedkładał nad bytowanie.
Ukochana ciocia ujmując mu codzienny przydział żywności, stosowała metodę tresury wychowawczej zawartej w stosowaniu „kija i marchewki”. A że metoda ta była skuteczna jedynie w jedną stronę, Krzysztof P. ciągle był głodny. W Klubie często wypijał fundowaną herbatę i zjadał paczkę herbatników „petit beure”. To mu wystarczało do dnia następnego. Kolejny z przeżytych dni był dniem odkrywania rzeczywistości. Z czwartej klasy Liceum Ogólnokształcącego im. Mikołaja Kopernika w Żywcu został usunięty. Nie pomogła zdobyta wtenczas nagroda w ogólnopolskim konkursie na sztukę teatralną o tematyce młodzieżowej, ogłoszonym przez warszawski miesięcznik „Teatr”. Nie przystawał do lokalne rzeczywistości wtedy. Później było jeszcze ciekawiej. Świat stał dla niego otworem, choć ograniczony obowiązującymi doktrynami. Ale wolności szukał w ambasadzie Stanów Zjednoczonych i dla równowagi ideologicznej w ambasadzie Chińskiej Republiki Socjalistycznej. Był to czas rewolucji kulturalnej w Chinach. Zafascynowany tamtymi przemianami nosił w kieszeni na sercu czerwoną książeczkę Mao. Pełna schizofrenia. Ale bliska otaczającej go rzeczywistości. Krzysztof P. przez krótki czas prowadził w Klubie zajęcia plastyczne dla dzieci. Były to spotkania dzieci z rodzin, które współcześnie określa się jako defaworyzowane. Dzieci z „marginesu społecznego” Sporysza. Mieszkańcy „starej kolonii”. W klubie odnajdywały spokój i pana Krzysztofa P., który w pełni identyfikował się z ich pozycją społeczną. Też był niechcianym dzieckiem. Dni spotkań były niemal „święte” – wtorek i czwartek w godzinach od 14.00 do 17.00. W czasie zajęć nie tylko rysowali czy malowali, ale opowiadali o swoich przeżyciach. Marzyli o swym przyszłym, lepszym losie. Tak niechętnie wracali z tych zajęć do domu w którym odnajdywali najczęściej pijanych rodziców, albo puste mieszkanie. Dlatego z radością wracali na kolejne spotkanie z panem Krzyśkiem. Był to czas drugiej połowy lat siedemdziesiątych określanych współcześnie jako "epoka Gierka". W Klubie często organizowano różnorodne konferencje polityczne pracowników Fabryki Śrub. Pech chciał, że jednego razu termin zabrania Związku Socjalistycznej Młodzieży Polskiej nałożył się na dzień i porę zaplanowanych zajęć plastycznych dla dzieci. Wzburzone dzieci faktem zawłaszczenia "ich Klubu" przez obcych i nieznajomych wzburzył dzieci. Jedna z odważnych dziewczynek nazwała uczestników tego zebrania „dziećmi szatana”. Nosili czerwone krawaty. Zaintrygowany takim nazwaniem młodzieżowej grupy politycznej, Krzysztof P. zapytał skąd dzieci wymyśliły właśnie takie określenie. - Proszę pana, tak nazywa tych ludzi w czerwonych krawatach nasz ksiądz, z naszej parafii w Sporyszu. Krzysztof P., wykorzystując zaistniałą sytuację zapytał wzburzone dzieci, czy zechciałyby poznać szefa tej grupy, ich „Belzebuba”. W odpowiedzi usłyszał okrzyk pełnej aprobaty. Umówili się na wtorek następnego tygodnia w Żywcu na Rynku. We wtorek całą grupą przybyli do siedziby Zarządu Miejskiego Związku Socjalistycznej Młodzieży Polskiej - współcześnie budynek Sądu Rejonowego w Żywcu. Prze uchylone drzwi w drugim, dużym jak na dziecięce wyobrażenia pokoju, za równie dużym biurkiem siedział młody mężczyzna. Krzysztof P. jednym, zdecydowanym ruchem wskazał na niego wymawiając jedynie: „to on”. Nagle, bez żadnego zapytania o przyzwolenie dzieci jednym susem pokonały długość pokoju. Usiadły na kolanach przewodniczącego Zenona J. i zaczęły dotykać jego czoła. Zapytane przez Krzysztofa odpowiedziały niemal chórem. Szukamy rogów. Reszta niech pozostanie milczeniem. Kolejne dni mojej pracy stawiały pod znakiem zapytania sens pracy w Klubie i współpracy z Krzysztofem P. Byłem indagowany przez zwierzchników o inspiratorów tej prowokacji. Czyżby nie zauważyli, że dzieci same określiły granice swojego rozsądku? Ostatnio widziałem na jednej z ulic Żywca ówczesnego przewodniczącego Zenona J. Rogi mu do dnia dzisiejszego nie wyrosły.Krzysztof P. nie żyje, a dzieci z kółka plastycznego są już dorosłymi ludźmi pozostającymi w dalszym ciągu w swym kręgu kulturowym z czasów dzieciństwa, marginesu społecznego. Chociaż nie wszyscy. Są i tacy, którzy założyli rodziny, wybudowali domy, są już dziadkami. Życie przyniosło swe rozstrzygnięcia bez względu na polityczne zawirowania. I w tej sytuacji mogę być choć trochę zadowolony.
|